Nowe miasto, nowe mieszkanie, nowi ludzie, nowe umiejętności, nowe trasy biegowe, aż wreszcie Nowy Teatr tuż za rogiem. Na myśl o “kursie na trenera personalnego” i związanej z nim przeprowadzce do Warszawy, Pędziwiatrzyca od miesiąca przebierała nogami. Gdyby przeczytała wcześniej jego program i wymagania, pewnie ekscytacja byłaby mniejsza. Przekonana jednak, że zapewne dowie się na nim “jak nauczyć kogoś biegania”, “jak kogoś biegania nauczyć” i że absolutnie wszystko będzie poświęcone bieganiu, postanowiła z pełnego śródstopia wyruszyć na podbój sportowego świata.
Brykando!
Zaczęło się od rozmyślań nad kursem fitnessu. Skoro w każdy poniedziałek i wtorek, dzięki pełnej animuszu instruktorce Adzie, Pędziwiatrzyca przez godzinę łączy cardio z ćwiczeniami mięśni prostych i skośnych brzucha na bosu, step touch z grape vine czy chasse z X-stepem, to może byłaby już na tyle obyta, ażeby poprowadzić własne zajęcia? “Stopa fleks!”, “Dalej, dalej, z animuszem!”, “Napierać!”, “Hyc hyc do przodu!”, “Ciap ciap do tyłu!”, “Sus za susem!”, “Brykando!” – te i inne, równie profesjonalne okrzyki mobilizujące potencjalną grupę, kotłowały się w głowie Pędziwiatrzycy od dawna. Szybko jednak pomyślała, że od pobłażliwych – na widok jej pokracznych poczynań trenerskich – spojrzeń kilku osób, woli pobłażliwe spojrzenie jednej. Tak wybrała kurs na trenera personalnego.
Biegać, po prostu biegać
Szkolenie organizowane przez Akademię Mistrzostwa Sportowego odbywało się na terenie siłowni Calypso Fitness w Warszawie. Prowadził je doświadczony trener crossfitu i treningu funkcjonalnego oraz wicemistrz Polski kettlebell, Adrian.
“Trener personalny jest jak dobry kucharz – wie kiedy, co i czym przyprawić” – przywitał uczestników szkoleniowiec.
Kiedy Adrian wymieniał swoje dotychczasowe sukcesy, Pędziwiatrzyca podziwiała i razem z nim puchła z dumy. Gdy omawiał program kursu, wplatając w wypowiedź pojęcia “dead lift”, “face pull” czy “nordyckie opadanie”, nadal była przekonana, że zaraz będzie o bieganiu. Dopiero kiedy zobaczyła, że w porównaniu z pozostałymi uczestnikami kursu wygląda jak bambus u boku sekwoi, a jej mięśnie są wiotkie niczym wegańskie żelki węże z Lidla, zaczęła – klik, klik, klik – uprzytamniać sobie, gdzie trafiła. Wcześniej jakby zupełnie nie podejrzewała, że kurs na siłowni może zakładać trening siłowy. Bieganie i wyciskanie na klatę? Niebywałe! I po co takie hece, skoro na kursie można biegać, po prostu biegać i tylko biegać? Dlatego po pierwszym dniu wyszła załamana, wizualizując ad hoc jak z tykwy staje się karkiem, a z biegaczki kulturystką. Przerażały ją też pojęcia. “Martwy ciąg” już z nazwy kojarzył się zabójczo, “wyciskanie żołnierskie” brzmiało jak “padłeś, powstań”, ale bez Powerade, a “wiosłowanie sztangą” bynajmniej nie zapowiadało pełnej przygód wyprawy z Olkiem Dobą.
Hip hinge, czyli zgięcie w biodrach
Drugi dzień kursu doprowadził Pędziwiatrzycę do płaczu. Bo o ile z nazw mogła ukradkiem się naigrywać, tak przy wykonywaniu złowrogich ćwiczeń przy całej, doświadczonej w treningu siłowym grupie, nie było jej do śmiechu. Wykpiona została już za przysiad. Że kolana niepotrzebnie przejmują funkcje bioder, że najpierw pośladki do tyłu, a dopiero potem siad, że słaby core i mięsień gruszkowaty. I że jak mogła nie robić wcześniej przysiadu ze sztangą, skoro to wzorowe ćwiczenie bilateralne na mięsień czworogłowy uda, pośladki i tylną taśmę kulszowo-goleniową? Ciężar sztangi (20 kg! Tyle nie ważył nawet tornister Pędziwiatrzycy. Sama Pędziwiatrzyca waży niecałe trzy razy tyle), którą z przerażeniem przyjęła na barki, podczas wykonywania ćwiczenia nie dodawał Pędziwiatrzycy gracji. Raczej rozchybotywał ją na prawo i lewo. “Hip hinge!“ – postanowiła jednak Pędziwiatrzyca i zgięła się w biodrach.
Kiedy(ś) Pędziwiatrzyca biolożką była
Przysiad okazał się najłatwiejszym z atlasu ćwiczeń prezentowanych podczas kursu. Martwy ciąg, który jako “dead lift” po angielsku brzmi równie złowrogo, wychodził Pędziwiatrzycy z jeszcze większą gracją. A kiedy na sztandze zawisły bezlitosne obciążenia, przyszła trenerka personalna zawyła z bólu.
Zaczęła też z rozrzewnieniem wspominać ostatnie cardio, męczący interwalik na beztlenie czy przebyty w ramach treningu półmaraton. Sztangi, ciężary, hantle, ketle i taśmy TRX nie przekonywały jej za grosz. Dopiero, gdy po intensywnej, choć wciąż pokracznej pracy siłowej, jakoś lepiej biegło jej się tradycyjną środową dyszkę, Pędziwiatrzyca postanowiła dać treningowi funkcjonalnemu szansę. I po niemal sześciu latach od zdobycia dumnego tytułu magistra biologii sądowej ponownie zaangażować się w anatomię. Zdecydowanie jednak już nie po łacinie.
Osteopatia u źródła bólu
Zginanie, prostowanie, przywodzenie, odwodzenie, rotacja wewnętrzna, rotacja zewnętrzna – to najważniejsze funkcje mięśni organizmu człowieka. I chociaż z założenia każdy wie, że zginacz zgina, a prostownik prostuje, zawsze można podchwytliwie dopytać: – A w którym stawie? Ha!
Zabrnięcie w najdalsze zakamarki anatomii funkcjonalnej sprawiło Pędziwiatrzycy nie lada frajdę. Całkiem niedawno na łamach jednej z gazet pisała o osteopatii, czyli dziedzinie niebywałych sztuczek z katalogu ludzkiego ciała, i, nie tylko dlatego, że sztuczka to super słowo, bardzo osteopatię polubiła. Znajomość anatomii funkcjonalnej daje bowiem solidną bazę do analizy: co z czego i dlaczego wynika oraz gdzie szukać przyczyn bólu czy dysfunkcji. Przykładowa sztuczka? Ból głowy wynikający ze skręcenia kostki. Gdzież głowa, gdzież kostka. A tu proszę, niezły trik! Ból kostki często sprawia, że utykamy. Podczas poruszania się ciało człowieka automatycznie przestaje pracować wtedy w jednej płaszczyźnie. Oczy chcą patrzeć na świat z tej samej wysokości. Nie mogą, bo jedna strona ciała jest bardziej przeciążona. Głowa chce ustawiać się prosto i napotyka tę samą przeszkodę co oczy – nadwyrężenie jednej strony. Ciało zaczyna wtedy kombinować – jaki mięsień mocniej napiąć, by wszystko wróciło do normy? Które nerwy wykorzystać, by zrekompensować głowie niewygodę? – Tak połączenie czaszkowo-szyjne, czyli ruchome przejście między kłykciami kości potylicznej i powierzchniami stawowymi atlasu (pierwszego kręgu szyjnego), nieustannie się napina. Napięcie uciska nerw i ból głowy gotowy – wyjaśnił Pędziwiatrzycy na łamach jednej z gazet pan Marcin Ganowski, niezwykle łebski, sympatyczny i kompetentny osteopata, założyciel Centrum Osteopatii Marcin Ganowski. Na wizytę do pana Marcina można zapisywać się w ciemno. A trzeba ze znacznym wyprzedzeniem – pan Marcin ma ponad pięć tysięcy pacjentów rocznie! To ulubiony osteopata m.in. sportowców, aktorów i dziennikarzy. Łukasz Kubot oddał pod jego opiekę swój przeciążony ciągłymi zmianami strefy czasowej układ nerwowy, Maciej Dowbor leczył u niego ścięgno i m.in. dzięki temu poprawił wyniki w triathlonie, a Katarzynie Bujakiewicz osteopata pomaga w migrenach i infekcjach.
Nóżka na nóżkę
Dzięki reaktywacji przyjaźni z “Atlasem budowy ludzkiego ciała” Vigué-Martina Pędziwiatrzyca przypomniała sobie o zapomnianych, a bardzo sprytnych, mięśniach. Krawiecki, najdłuższy mięsień człowieka o długości aż 50 cm, umożliwia nam zakładanie nogi na nogę. Pomaga mu w tym mięsień grzebieniowy zlokalizowany między przywodzicielem długim a mięśniem biegaczy. Zatem zagadka – który z mięśni pracuje podczas biegu aż tak solidnie, że fizjoterapeuci przypisali go biegaczom? Niestety, oni sami często nawet nie wiedzą o jego istnieniu. Spiritus movens w każdej fazie biegu jest mięsień biodrowy-lędźwiowy. Ten gamoń zgina nasze biodra, przywodzi uda i jeszcze umożliwia ich rotację. Kondycję mięśnia biodrowo-lędźwiowego można bardzo łatwo sprawdzić wykonując kilka prostych testów, które podczas treningu personalnego Pędziwiatrzyca pokaże Wam na żywo.
Jakiego treningu?! Przecież ona umie tylko biegać i jeszcze otwarcie przyznaje się do kulturystycznej (i tu stop klatka, by zwrócić uwagę na to, jak cudownym wynalazkiem jest język i jak przewrotnie, że kulturę z kulturystyką słowotwórczo tyle łączy, a semantycznie tyle dzieli) ignorancji! – pomyślicie sobie pewnie o Pędziwiatrzycy. Ta w miarę zaangażowania się w kurs coraz przychylniej zaczęła traktować ćwiczenia siłowe. Zdecydowany przełom nastąpił w momencie rozciągnięcia i poszerzenia zakresów całej taśmy tylnej oraz odkrycia mięśnia gruszkowatego upośledzonego u Pędziwiatrzycy w wyniku dysbalansu między pozycjami “piszę (bloga)” a “biegam” oraz “biegam” a “piszę (bloga)”. Po automasażu i aktywacji mięśni odpowiedzialnych za bieganie biegło się o wiele lepiej. Choć na widok sztangi, ciężarów, ławek, hantli i drążka, Pędziwatrzyca nadal miała nietęgą minę, postanowiła przestać się buntować i zmobilizować coś więcej niż kolana, a potem puścić ciało luzem i z Shakirą zaśpiewać “my hips don’t lie”, a z Beyonce “move your body everybody”.
A kysz, koronawirusie!
Wtem nadeszła wiadomość o koronawirusie. Panika była podsycana przez wszystkie źródła już od pierwszego dnia kursu – któż nie miał wtedy wśród znajomych kogoś, kto zna kogoś, kto pracuje z kimś w ministerstwie i kto właśnie wrócił ze spotkania wagi państwowej, na którym wstępnie ogłoszono “zamykamy miasta”? Kiedy jednak w środę WHO ogłosiło pandemię koronawirusa, w czwartek polskie szkoły, uczelnie i instytucje kulturalne zostały zamknięte, aż wreszcie w piątek premier Mateusz Morawiecki wprowadził w Polsce stan zagrożenia epidemicznego i blokadę granic oraz zapowiedział przerwę w działaniu wszystkich punktów spotkań, restauracji i siłowni, sprawa stała się poważna. – Czy uda nam się dokończyć kurs? Co z egzaminem? – zastanawiali się uczestnicy.
Ze wszystkich bloków tematycznych Pędziwiatrzyca najbardziej czekała na dietetykę. Wreszcie bez ciężarów, za to z ciekawostkami o ciężkich potrawach, które mogą zaszkodzić w treningu. Bez unoszenia sztangi, a z unoszeniem kącika ust na myśl o zdrowych i smacznych przekąskach, które trening urozmaicą. A tu klops – z powodu ogłoszenia stanu zagrożenia epidemicznego dietetykę słusznie przełożono na inny termin.
Zdała i trenerką została
Egzamin odbył się natomiast planowo w bezpiecznym miejscu. Pędziwiatrzyca zdała i tak w czasie zarazy trenerką personalną została. Na wieść o jej sukcesie wszystkie polskie siłownie postanowiły się zamknąć. Ale hola, hola – przecież przed tygodniem odpaliła bloga o bieganiu, jest gdzie dzielić się (nie)wiedzą! Tyle że z kolei na wieść o tym, organizatorzy odwołali niemal wszystkie wiosenne zawody, w których Pędziwiatrzyca miała brać udział.
Zakładka “Trenuj” niniejszego bloga ma sens dopiero teraz. Wcześniej Pędziwiatrzyca publikowałaby tam pewnie porady w stylu: “Kilometr truchtem, łyk wody, 3 kilometry w tempie startowym, trzy łyki wody, kilometr truchtem, łyk wody i piątka zaliczona”, “7 minut rozgrzewki cardio, a potem ciap ciap dyszka na bieżni” albo “Sus za susem, z animuszem!”. A dziś? Dziś, w czasie kwarantanny, z przejęciem wertuje Atlas budowy ludzkiego ciała” Vigué-Martina i nie zamyka “Atlasu Ćwiczeń” na stronie Fabryka Siły, skupiając się zwłaszcza na tych dla osób pracujących w “trybie zdalnym pisząco-siedzącym“. Jak tylko nauczy się poprawnie wykonywać przysiad, koronawirus ulegnie apoptozie, a siłownie znów będą czynne – zaprasza serdecznie na wspólne treningi!